piątek, 6 czerwca 2014


Przez chwilę nie byłem pewien gdzie się znajduję zupełnie, jak gdyby umysł nie chciał być świadkiem tej tragikomedii i chciał uciec jak najdalej.
Przede mną siedział agent FBI, krępy, niski, umięśniony i uzbrojony po zęby. Obok niego siedział Barney. Tylko co on tu robił? Nie powinien mieć właśnie obchodu po szpitalu? Nie powinien sprawdzać, czy wszystkie przejścia są zamknięte, a pacjenci nic nie kombinują?
Chciałem poprawić krawat, jak miałem to w zwyczaju przed pouczaniem pracowników, kiedy całe pomieszczenie podskoczyło, a ruch uniemożliwiły mi łańcuchy do których przykuto moje nadgarstki i kostki.
Nie, to niemożliwe. To nie dzieje się na prawdę. To zły sen.
Jechałem furgonem Szpitala stanowego Baltimore dla chorych psychicznie kryminalistów. Naprzeciw mnie rzeczywiście siedział Barney. Nie patrzył na mnie, jak gdyby sam nie był pewny, czy to nie kolejny z koszmarów w którym prześladuje go apodyktyczny dyrektor.
Teraz jednak nie byłem dyrektorem, byłem jego pacjentem. Kolejnym czubkiem do kolekcji.
Powoli zacząłem sobie przypominać jak rano odesłali mnie do lekarza, wepchnęli we mnie paracetamol i valium, jak gdyby to miało mi pomóc, a nie tylko sprawić żeby zdążyli mnie odesłać nim zacznę sprawiać problem. Następnie znalazłem się tutaj.
Przez chwilę to wydało mi się doskonałym przykładem ironii sytuacyjnej i miałem ochotę roześmiać im się w twarz. Głosik z tyłu głowy sugerował, że gdybym się pozbierał i stałbym się wystarczająco upokarzający, to by mnie wypuścili. Oczywiście, to było tylko pobożne życzenie, które nie miało nic wspólnego z prawdą, ale mina byłego pracownika podpuszczała moją wyobraźnię do zagłębiania się w podobne domysły.
Tym, dzięki czemu odzyskałem uwagę był ból. Ostry, narastający w podbrzuszu i tępy, niczym zaciskająca się obręcz ból głowy. Na szczęście droga z aresztu śledczego w głównej siedzibie FBI do szpitala nie była zbyt długa. Furgon jeszcze raz lub dwa podskoczył na zakrętach i wybojach, po czym zatrzymał się, a siedzący naprzeciw agent wygłosił krótką gadkę o tym, że mam "nie próbować żadnych numerów".
Ciekawe co mógłbym zrobić w tym stanie.
Posłusznie dałem się rozkuć i prowadzić do placówki, tym razem jednak nie wchodziłem głównymi drzwiami, a od strony izby przyjęć.
Agent szarpał mnie nagorliwie, gdy powłóczyłem nogami z bólu. Nie odzywałem się ani słowem gdy ciągnął mnie za sobą jak psa. Nie odzywałem się, gdy dali mi się przebrać z więziennego na szpitalny kombinezon, ani gdy doktor Stones wypisywała moją kartę przyjęć.
Nikt nie patrzył mi w oczy, zupełnie jakbym był zdeformowany przez jakąś rzadką chorobę.
Wystarczyło, że Lecter zdeformował mój wizerunek.
- Judy? - Zacząłem cicho i spokojnie. - Nie proszę cię o nic poza lekami przeciwbólowymi. Znasz moją sytuację. - Bezskutecznie próbowałem podchwycić jej wzrok.
- Postaram się zrobić coś w tej kwestii dyre... Panie Chilton.
Niezręczna cisza spowiła gabinet do chwili, w której Barney musiał odprowadzić mnie do izolatki. Standardowa procedura, musiałem spędzić tam dobę nim trafię do celi. Ścisła obserwacja, potwierdzenie diagnozy, analiza koniecznych środków ostrożności.
Powoli, z trudem usiadłem pod ścianą, w rogu.
Drzwi zatrzasnęły się za mną z tępym stuknięciem, a ja poczułem napływającą panikę.
Do tej pory uważałem to za gorzki żart, teraz gdy valium całkowicie zniknęło z mojego krwiobiegu docierała do mnie powaga sytuacji. Zamknięto mnie w moim własnym szpitalu. Prawdopodobnie bez możliwości widzenia z Willem, w końcu sam jest zamieszany w ukrywanie zbiega. Za te wszystkie makabryczne rzeczy o jakie mnie oskarżają wyląduję na krześle w mniej niż dwa tygodnie.
Dłonie zaczęły mi drżeć, a krople potu pojawiły się na karku sprawiając, że okropny materiał koszulki zaczął kleić się do mojej skóry. Sparaliżowany strachem nie mogłem się poruszyć. Wbiłem wzrok w małe lusterko, przez które sam niejednokrotnie zaglądałem do tego pomieszczenia z zewnątrz.
Wiedziałem, że ktoś mnie obserwuje.
Od chwili opuszczenia furgonu to uczucie prawie w ogóle mnie nie opuszczało.

1 komentarz: