poniedziałek, 16 czerwca 2014

Fantasies I

Dziesiąta godzina w celi: 
Frederick Chilton nadal się nie poruszył, ignorował zarówno pielęgniarzy, lekarzy, jak i własne potrzeby fizjologiczne. Odmówił posiłku. Właściwie nie odmówił, nie tknął go. Nie poruszył się ani nie odezwał, nie licząc odwracania się z boku na bok raz na jakiś czas.
Większość czasu patrzył w sufit, obejmując się za brzuch w miejscu, w którym znajdowała się podłużna blizna.

Piętnasta godzina w celi. Północ.
Po zgaszeniu świateł Frederick leżał z zamkniętymi oczami, nadal w idealnym bezruchu sugerującym, że nie śpi.

Dwudziesta piąta godzina w celi.
Lawrence O'Neill zaczyna zastanawiać się nad wdrożeniem kroplówek, by pacjent się nie odwodnił, oraz połączenia ich ze stymulantem. Wie, że ma niewiele czasu by wyciągnąć z głowy Chiltona wszystko, czego pragnie się dowiedzieć i nie może pozwolić sobie na to, by więzień go ignorował.

Dwudziesta ósma godzina w celi.
Frederick nadal wpatrywał się w sufit z otwartymi oczami. Jedynie rozszerzone źrenice mogły sugerować, że myśli o czymś intensywnie.


To nie była do końca prawda. Myśli, mógłby choćby częściowo ignorować. W końcu, wbrew temu że trzymali go w szpitalu dla psychicznie chorych kryminalistów, nie był zaburzony.
Nie uważał swojego stanu za jakkolwiek zły. Zatracał poczucie czasu, nie miał pojęcia gdzie się znajduje, ale dopóki nadal przed oczami miał Wolf Trap i, co najważniejsze, Willa - uważał, że wszystko jest w porządku.
Z każdą chwilą fantazje wygrywały w jego głowie nad rzeczywistością i wypierały je w najdalsze zakamarki świadomości.
W jego wizji, przypominającej coś między snem a halucynacjami leżał na łóżku Willa, z książką która okazała się o wiele bardziej interesująca, niż wskazywałby na to dumnie brzmiący na tylnej okładce napis "Najpopularniejsza saga Science-Fiction XXI wieku! ~ Times New Roman". Właśnie zgłębiał się w moralne implikacje odrzucenia sojuszu międzygalaktycznego, gdy usłyszał kroki. Od razu je rozpoznał. Will pojawił się w drzwiach sypialni, a jakimś cudem żaden z psów nie wparował do świeżo zmienionej pościeli, bo całe stado spędzało dzień na zewnątrz.
W tej konkretnej wizji Hannibal nigdy nie istniał, a Will i Frederick poznali się podczas konsultacji nad wspólną sprawą dla FBI. Wszystko było spokojne. Trudno było wręcz przywyknąć do uczucia tej kojącej pustki, jaka zastąpiła typowy stres.
Jedyne ograniczenie, jakie go czekało leżało na etażerce. Gruby, ciężki łańcuch połyskiwał w świetle lampki nocnej jednocześnie kusząco i zdradliwie. Obok leżała szeroka, skórzana obroża, która nie należała do żadnego członka sfory Willa.
- Wróciłeś wcześnie. - Zauważył Frederick, nie odwracając wzroku od tekstu.
- I nie mam zamiaru długo na ciebie czekać. - Odparł. - Zrobiłeś wszystko o co Cię prosiłem? - Zapytał Will, tonem nie tyle wymagającym, co przywykłym do tych słów.
- Jestem grzecznym chłopcem. - Frederick nareszcie zamknął książkę, zdjął okulary i odłożył to na szafkę nocną. Ogniwa dźwięcznie zaprotestowały na to, że są przesuwane książką.
- Pozostaw to mojej ocenie.
Uśmiech Willa był absolutnie bezcennym widokiem. Oczywiście, że nie mógł zaprotestować ale uwielbiał droczyć się z mężczyzną, który tak posłusznie wypełniał jego rozkazy.
Ich związek z pozoru wydawał się chory i przekraczający wszelkie granice powszechnie panującej moralności. Swoich granic nigdy nie śmieli naruszyć i pod tym względem szanowali się bardziej niż jakakolwiek inna para.
Will nie musiał czekać zbyt długo, by ujrzeć swojego mężczyznę klęczącego na łóżku w niczym prócz opisywanej obroży i łańcuchem w dłoniach.
Ich dłonie zetknęły się, gdy Frederick przekazywał łańcuch i w tej chwili poczuł, że poświęcenie mu siebie tak kompletnie było najlepszą decyzją w jego życiu. W tej chwili nie potrzebował nawet samego siebie, żeby istnieć. Potrzebował jedynie swojego pana i przewodnika, swojego kochanka i miłość swojego życia - Willa Arthura Grahama.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz