Izolowałam się. Długo sądziłam, że najlepszym lekarstwem na moje problemy będzie zamknięcie się w gabinecie Hannibala, w zasięgu jego czujnego wzroku. Will czasem wyciągał mnie na ryby, ale czułam, że jedynie mu przeszkadzam. Nie rozumiałam łowienia i wypuszczania tych stworzeń. Wydawało mi się, że to dla nich większa męczarnia, niż szybka śmierć od kuli. (Czasem czułam, jakbym sama była rybą, którą ktoś całkiem niepotrzebnie wypuścił do rzeki po tym co przeszła. Myślałam jak miło byłoby umrzeć nie zdając sobie do końca świadomości z tego co się stało, nawet jeśli miałby zabić mnie własny ojciec.)
Zatracałam siebie. Powoli, lecz konsekwentnie traciłam odpowiedź na pytanie o to, kim jestem. Nie utożsamiałam się z rówieśnikami, bo nie miałam z nimi praktycznie żadnego kontaktu, nie licząc syna sąsiadki z którym czasem zamieniałam dwa słowa. Nie chodziłam do szkoły, nie należałam do żadnego kółka książkowego czy grupy wyznaniowej. Nie miałam życia osobistego poza domem.
Hannibal twierdził, że to symptomy depresji, która wynikła w skutek przeżytej traumy. Oboje wiedzieliśmy, że to jedynie następstwa bycia córką seryjnego mordercy, utraty obojga rodziców w jedno niewinne popołudnie i bycia oskarżoną o te wszystkie, okropne rzeczy.
Psychicznie czułam się... dobrze. Samej trudno było mi w to uwierzyć, ale mój umysł wypełniał przyjemny biały szum. Odzyskiwałam spokój i czułam, że z czasem będę mogła budować na nim coś od nowa. Nie budziłam się już tak często z krzykiem, a nawet gdy mi się to zdarzało, to konsekwencją nie był atak histerii trwający aż do rana. Czasem jedynie, gdy uwalniałam się z koszmarów nie miałam zbytniej ochoty wracać w ich objęcia i przesiadywałam w salonie z kubkiem zimnej herbaty, przy zgaszonym kominku.
Tej nocy nie mogłam spać przez burzę. Nie bałam się piorunów, po prostu dostałam migreny i ich odgłosy dudniły mi w czaszce z godnym podziwu impetem. Skroń pulsowała, a szyja przy każdym gwałtowniejszym ruchu posyłała mi cudowny sygnał nerwowy do złudzenia przypominający ból przy wbijaniu ostrza w skórę.
Znam ten ból, aż za dobrze.
Nie tylko ja miałam problemy ze snem w tym domu. Will pojawił się koło trzeciej z butelką wody w ręce i ręcznikiem zarzuconym na szyję.
- Zły sen? - Zapytał.
Skinęłam głową i zdjęłam nogi z kanapy, robiąc mu miejsce obok siebie. Opadł na nią z cichym westchnięciem, a ja położyłam stopy na jego kolanach.
- Śniło mi się, że polowałam na jelenia... Nie byłam w stanie go ustrzelić. Celowałam zbyt długo, broń była coraz cięższa... kiedy w końcu strzeliłam, zdesperowana, niemal na oślep, zastrzeliłam ojca. - Zadrżałam.
Opiekun odnalazł moją dłoń i uścisnął ją mocno. Przez chwilę miałam ochotę się rozpłakać, rzucić w jego ramiona i doczekać tak pierwszych promieni słońca, jak kiedyś, ale teraz byłam inna. Byłam silna.
- A ty? - Spytałam, szeptem.
- Nie mogłem zasnąć. W końcu przestałem próbować. - Wzruszył ramionami.
- Jeśli chcesz, mogę z tobą pomilczeć do rana. - Zaproponowałam, pochylając się ku niemu i posyłając mu blady, ledwo widoczny w ciemności uśmiech.
- Albo możemy porozmawiać. - Zamyślił się. - Jeśli chcesz...
Silna, radząca sobie z przeszłością Abi (◕‿◕✿) Nic, tylko podziwiać :)
OdpowiedzUsuń