Sto siedemdziesiąt trzy, sto siedemdziesiąt cztery, sto siedemdziesiąt pięć, sto siedemdziesiąt sześć...
Doktor Lecter zszedł w końcu po drabince z galerii i pokiwał wyrozumiale głową.
- Rozumiesz, że nie mogę przepisać ci większej dawki? - Zapytał, przeglądając opasły tom "Podstaw Psychofarmakologii" Stephena M. Stahla i podsuwając mi rozdział o benzodiazepinach.
- Rozumiesz, że znałam tą książkę na pamięć w okolicach liceum? - Uniosłam brwi.
- Spodziewałem się takiej odpowiedzi.
Doktor Lecter nie był zwyczajnym psychiatrą. Nie był też zwyczajnym facetem z przedmieść. Zamiast zganić mnie za popadanie w uzależnienie od silnych psychotropów, on zdawał się rozumieć moje stanowisko i odrobinę go nie pochwalać.
- Xanax jest taki... NUDNY. - Oznajmiłam -Czytałam, że palenie papierosów sprawia że można wyciągnąć z niego coś ciekawego? Nie chcę śmierdzieć jak krematorium. Wolę brać nieco mocniejsze sterylne, piękne pigułki. Nie mówię o jakichś dużych dawkach, dwa miligramy i nie siedzę ci dłużej na głowie, obiecuję. Czy proszę o za wiele?
- Twoje objawy świadczą, że zaczynasz na niego obojętnieć, Adrienne.
- Chcę zacząć obojętnieć na rzeczywistość.
- Dlaczego?
Jego chłodne oczy zdawały się teraz przenikać mnie na wylot w sposób, jakiego nie potrafię opisać słowami. Nie patrzył wgłąb mnie, on prześwietlał mnie na wylot w czasie rzeczywistym niczym tomograf.
- Jeszcze pytasz? Rozglądałeś się ostatnio wokół? - Rzuciłam z gorzką ironią.
- Szczerze mówiąc nie wiem co z tobą zrobić.
- To dlatego, że wiesz, że mam rację. Powinniśmy wszyscy władować w siebie nierozsądne ilości psychotropów, popić absyntem i odpłynąć do Vahalli.
Zwykle, gdy sugerowałam samobójstwo, Lecter spuszczał z tonu, ale nie tym razem. Przyzwyczaił się chyba do mojej śpiewki, wiedząc, że są to raczej groźby bez pokrycia. Leczyłam się u niego już od jakiegoś czasu. Wciskałam mu bajki, na które oboje się godziliśmy, bo on w zamian miał posłuszną pacjentkę, a ja pełną apteczkę.
- Jestem zmęczona. Wrócę do domu. Kiedy następna sesja? - Spytałam, wstając z kanapy tak gwałtownie, że aż zakręciło mi się w głowie. Skupiłam się na tym uczuciu, jakby było czymś oczekiwanym i miłym. - Dwa tygodnie? - Rzuciłam.
- Środa, osiemnasta trzydzieści?
- Tak, tak, tak jak zwykle. Przyniosę czekoladki. - Uśmiechnęłam się sztucznie.
- Wiesz, że nie pochwalam prezentów w pracy. - Upomniał mnie.
- Nie to nie. Zostawię je twojej córce... - Wzruszyłam ramionami.
Zwykle chwilę po wizycie u psychiatry błąkałam się po osiedlowym parku, ale dziś moją uwagę przykuła nowo otwarta kawiarnia. A może księgarnia? Oferowała obie rozrywki, a do tego kusiła wielkimi, miękkimi poduszkami i puszystym dywanem. Nie trzeba było mnie dłużej namawiać. Zamówiłam Irish z podwójnym mlekiem i usiadłam tuż przy oknie, po turecku, na największej poduszce jaką znalazłam. W torebce czekała na mnie "Psychopatologia" - Seligman'a Martina - jedno z wielu wspomnień o tym, jak bardzo chciałam być kiedyś po drugiej stronie kozetki (czy może raczej sofy). Zatraciłam się w lekturze, ignorując obowiązki wynikające z potwornego "Prawdziwego życia".
Awwwwww *_* Jaka ona fajna :D :D <3 <3 <3 chcę więceeeeeeej *_*
OdpowiedzUsuń