czwartek, 19 września 2013

A kind of magic

Nie trzeba było całej ekipy, by położyć panele podłogowe i pomalować ściany. Nie trzeba jej było również, by wnieść meble, do tego zadania zazwyczaj brałem do pomocy jednego ze znajomych, którzy z braku laku nie mieli nic przeciwko dorobieniu paru groszy. Eric, robiący na pół etatu w jakimś nowym warsztacie samochodowym na przedmieściach, po przedstawieniu wad i zalet szukania swojego miejsca na świecie w labiryncie kartonów, wiader z farbą i docinków paneli zdecydował się ofiarować mi swoje wysłużone ręce, kiedy moje własne miały nie unieść ciężaru chwały niewolnika. Resztę prac byłem całkowicie skłonny wykonać sam. Nie zrozumcie mnie źle, doceniam radość z działania zespołowego, podziwiam szybkość wykonania zlecenia, ale mimo to nie lubię, kiedy obcy ludzie próbują zrozumieć, co artysta (a w tej roli niżej podpisany) miał na myśli. Projekty realizowałem od A do Z, dokładnie wiedząc, jaki wzór mają tworzyć słoje na drewnianej podłodze, gdzie i jak mocno chcę przykleić taśmę malarską, jakiego koloru ma być fuga w płytkach i firanka w oknie. Zespołowi wychodziło to ładnie... ale ja zawsze odchodziłem z poczuciem niezadowolenia. Nie było idealnie. Kiedy nie było idealnie,  czasami zaczynałem się denerwować na tych, którzy nie spełnili moich oczekiwań. A z moją przypadłością wpadanie w gniew było niekoniecznie bezpieczne...
W kilka godzin uwinąłem się z podłogą, zamieniając mieszkanie Zimnorękiego w hałaśliwe siedlisko wiórów z przycinanych paneli i ścinków pianki podkładowej. Nie byłem przyzwyczajony do towarzystwa, zazwyczaj zajmowałem się remontowaniem domów przed przeprowadzką właścicieli. Mój nowy szef sam skazał się na wakacje w kurzu, albo inaczej wczasy pod dyktą, ale jakoś odnalazł się w tym chaosie. Próbował nawet pomóc mi ze sprzątaniem, ale z determinacją odprawiłem go, uspokajając, że wszystkim się zajmę. Kiedy nanosiłem na ścianę kolejne warstwy farby, mój niedoszły pomocnik zajrzał nieśmiało do środka.
- Napijesz się herbaty? - spytał, przyglądając się podłodze, która faktycznie zasługiwała na miano podłogi, a nie betonowej wylewki.
(Na tym właśnie polega magia.)
- Jasne. - Przeciągnąłem ostatni raz wałkiem wzdłuż brzegu ściany, nadając białej powierzchni nieco rumieńca. Właściwie, miałem wyjść pół godziny temu, ale jakiś wewnętrzny impuls nakazywał skończyć, co zacząłem. Inne załatwienia schodziły w chwilach jak ta na dalszy plan. Poza tym żaden ze znajomych, z którymi byłem umówiony na wieczór nie wyglądał nawet w połowie tak dobrze jak mężczyzna, za którym wszedłem do kuchni.


1 komentarz:

  1. Ok, postaram się nie zapomnieć o oddychaniu, jeśli jesteś tak ubrany...

    OdpowiedzUsuń