środa, 1 maja 2013

Passing hurricanes

Podobno pierwsza noc w nowym domu wiele mówi o tym, jak spędzi się w nim wszystkie kolejne. Jeżeli to prawda, czeka mnie wiele koszmarów, budzenia się o trzeciej nad ranem z opuchniętymi oczami i zakradania się do sypialni Hannibala z na tyle żałosną miną, by wpuścił mnie do łóżka.
Prawdę mówiąc nie miałam sennych koszmarów. Były to raczej wizje na jawie, jakie mój mózg podsyłał mi gdy zostałam zupełnie sama w ciemnościach. Znów czułam ostrze prześlizgujące się po mojej szyi, takie zimne i obce. Znów słyszałam strzały, upadając bez końca. Zrywałam się z łóżka, by spojrzeć na ogród tak spokojny w świetle księżyca, ale i tam czaił się na mnie skradający się w mroku koszmar.
W końcu nie wytrzymałam i przeszłam przez korytarz oświetlając sobie drogę telefonem i idąc na palcach by nie pobudzić domowników. Zastanawiałam się jak radzi sobie Will. Prawdę mówiąc nas oboje przez ostatnie trzy miesiące ścigały te same upiory, ale wizje pojawiały się coraz rzadziej... Może dziś miał szczęście i najgorszym co go prześladowało była tęsknota za sześcioma psami, które zostały w Quantico, w Virginii?
Roztrzęsiona położyłam dłoń na klamce zapominając o takim zwyczaju jak pukanie, ale mężczyzna uprzedził mnie, otwierając mi w szlafroku.
- Usłyszałem twoje kroki. - Wytłumaczył, wpuszczając mnie do środka. - Miałaś zły sen?
Pokiwałam głową, próbując utrzymać w sobie wzbierające łzy.
- Nie chcę być sama... - Głos załamał mi się, choć był niewiele głośniejszy od szeptu.
- W porządku. - Hannibal objął mnie i przeczesał dłonią moje włosy. W bezpiecznym otoczeniu jego silnych ramion poczułam, że mogę opuścić wszelkie mury jakimi się otoczyłam i pozwolić emocjom ze mnie ulecieć. Szlochałam cicho, a w mojej głowie istniał chaos w postaci tak czystej, że można by z niego utworzyć skroplone szaleństwo.
Mężczyzna usadził nas oboje na łóżku, nie wypuszczając mnie z ramion. Po chwili moje myśli zaczęły się rozjaśniać, choć nadal były dość oderwane od rzeczywistości.
Skupiłam się na tym, że moczę łzami jego niedorzecznie drogi szlafrok i, że najwyraźniej jestem z tego powodu niewiarygodnie głupia. Później mój mózg postanowił chwilę kontemplować zapach jego wody kolońskiej, aż w końcu uspokoiłam się. Nieco apatyczna, siedziałam w bezruchu dopóki nie odsunął mnie od siebie i nie zmusił, bym spojrzała mu w oczy.
- Boję się tego, co mi się przyśni... - Wyszeptałam.
- Nie możemy przewidzieć snów, ani na nie wpłynąć Abigail. - Powiedział. - Ale będę strzec cię całą noc. - Nie byłam w stanie dłużej utrzymać na sobie spojrzenia tych szkarłatno-brązowych oczu, więc znów się w niego wtuliłam. Czułam się jak małe dziecko, a on, ten niewzruszony posąg, którego nikt nie może zburzyć był dla mnie jedynym schronieniem przed światem. 

Nie pamiętam jak zasnęłam. Wiem tylko, że zaspałam na śniadanie, a gdy przeszłam przez salon w szlafroku zastałam Willa i Hannibala pogrążonych w jednej z tych rozmów, w której nie rozumiałam połowy słów. Chwilę czekałam na odpowiedni moment, by się odezwać.
- Heej... Will nie widziałeś mojej kremowej walizeczki? 
O dziwo nie miałam zachrypniętego ani przemęczonego głosu. Miałam też nadzieję, że nie wyglądam jak zombie, musiałam się w końcu jakoś dziś prezentować.
- Cześć, Abigail. Musiała zostać w bagażniku, zaraz ci ją przyniosę... - Zmieszał się. Zauważyłam, że przybrał melodię głosu Hannibala. Tą obcą i zadziwiająco słodką. Robił tak z ludźmi tylko, gdy był zestresowany. Wolałam nie przerywać im tej rozmowy.
- Nie, poradzę sobie. Gdzie są klucze do Bentleya? - Wsunęłam na nogi sandały.
Hannibal wyciągnął je z kieszeni i podał mi, gdy tylko podeszłam bliżej.
- Zostawiłem ci śniadanie. Gdybyś potrzebowała czegoś na uspokojenie...
- Poradzę sobie. - Przerwałam mu, posyłając obu zmęczony uśmiech. - Dziękuję za wczoraj. - Dodałam, po czym ruszyłam w szlafroku na podjazd by dopaść swoją przerośniętą kosmetyczkę i ruszyć pod najdłuższy i najgorętszy prysznic jaki będę w stanie zorganizować.

Jeśli myślałam, że Will jest nieco zestresowany, bagatelizowałam sytuację. Najwyraźniej Hannibal przekonywał go całe popołudnie dlaczego spotkanie z sąsiadami ("Wścibskimi sąsiadami. Kto zaprasza ludzi na kolację nim jeszcze zdążą rozpakować walizki?") nie jest takim złym pomysłem ("Boli mnie głowa.") i nie doprowadzi w prostej linii do apokalipsy ("A jeśli będzie jak z Loundsem?").
Ja najspokojniej w świecie czesałam włosy i próbowałam dobrać jakiś szalik do sweterka. Wieczór był rześki, żeby nie powiedzieć, że chłodny; Chyba wszyscy mieliśmy go już dość, nim na dobre się rozpoczął. Wszyscy, poza Hannibalem.
- Ale z ciebie skowronek. - Skomentowałam, gdy wiązał krawat. Doprawdy, nikt jeszcze nie rozpracował jaki węzeł zawsze tworzy, ale wyglądał w nim nienagannie. Do tego trzyczęściowy garnitur i płaszcz w kratę w stonowanych kolorach. Perfekcjonista.
-  Dlaczego miałbym być w innym nastroju? Ludzie wykazują nami zainteresowanie, to normalne w tak małej społeczności. Należy przyjąć jak najlepiej to, na co i tak nie mamy wpływu. - Wzruszył ramionami.
- Wezmą was za małżeństwo.
- Jak już mówiłem: "To na co i tak nie mamy wpływu..." - Spojrzał na mnie krytycznie. - Apaszka w kwiaty pasowała ci bardziej. - Ocenił w końcu.
Wróciłam do pokoju i rzuciłam na łóżko zielony szalik, po czym wróciłam ze wspomnianą apaszką i zawiązałam ją.
- Jak masz zamiar was przedstawić? - Nie mogłam powstrzymać ciekawości. Byłam prawie pewna, że Will nas słyszy, bo otworzył drzwi swojej sypialni gdy obok niej przechodziłam.
- Powiem im prawdę. Jesteśmy przyjaciółmi. Nie powstrzymam ich przecież przed snuciem plotek... - Mężczyzna poprawił moją apaszkę i (jako prawdziwy gentleman) pomógł mi z płaszczem. - Idealnie. - Uśmiechnął się i zerknął przez ramię, nasłuchując czy Will jest już gotowy.
Po chwili staliśmy przed drzwiami sąsiadów niczym całkiem przykładna gromadka. Co może pójść źle?

1 komentarz: